Wrócił Pan do Chorzowa i od razu wzbudził kontrowersje. Nie wszystkim spodobał się pomysł, żeby na otwarcie kina „Frajda”, wyświetlić „Gwiazdy”.
To jest mój ostatni film, dlatego właśnie on miał zostać pokazany. Początkowo nikt nie wziął pod uwagę tego, że pomysł może wzbudzić tak wielkie emocje.
Niestety, jak mogliśmy się przekonać, wzbudził. Kibice zorganizowali nawet protest pod budynkiem Starochorzowskiego Domu Kultury, w którym mieści się kino.
Słyszałem o tym i rozumiem ich reakcję. Jeżeli spojrzymy na sprawę nie pod kątem lokalnym, lecz ogólnokrajowym, to przed oczami staną nam śląskie kluby, które przed laty, głównie za czasów Gierka, osiągały ogromne sukcesy. Pomyślimy o wspaniałej historii drużyn z tego regionu, niekoniecznie biorąc pod uwagę konflikty, jakie je dzielą. Jeśli natomiast popatrzymy na tę sytuację z perspektywy mieszkańców Chorzowa, nabierze ona zupełnie innego wymiaru. Obawiam się, że jeśli w Zabrzu wyświetlono by film o kibicach Ruchu, reakcja byłaby podobna. W taki sposób przejawiają się sportowe emocje, potęgowane przez więzi łączące kibica ze swoim ukochanym klubem, nie ma w tym nic dziwnego.
Urodził się Pan w Chorzowie. Dlaczego postanowił Pan nakręcić film o Górniku Zabrze? Nie myślał Pan nigdy o podjęciu tematyki Ruchu, tak jak zrobił to Cezary Grzesiuk w „Niebieskich Chacharach”, które niedawno weszły do kin?
Nie wystarczy sama chęć nakręcenia filmu. Trzeba jeszcze mieć na niego dobry pomysł. Mówiłem o tym podczas spotkania zorganizowanego z okazji otwarcia kina „Frajda”, gdzie ostatecznie zdecydowaliśmy się na wyświetlenie „Skazanego na bluesa”. Warto wspomnieć przy tej okazji, że pomysł na film o Ryśku Riedlu i zespole Dżem, podsunął mi właśnie Cezary Grzesiuk, który później odpowiadał za jego montaż. Dlaczego postanowiłem natomiast nakręcić „Gwiazdy”? Lata temu, kiedy pokazywałem w Zabrzu „Różyczkę”, zainspirowano mnie historią Janka Banasia, którą wtedy znałem jeszcze dość słabo. Po krótkiej rozmowie stwierdziłem, że jest to ciekawy materiał dramaturgiczny, doskonały, by nakręcić na jego podstawie film. Polska piłka w tamtym czasie stała na światowym poziomie, wszyscy musieli się z nami liczyć. To sprawiło, że historia opowiedziana w filmie, stała się jeszcze ciekawsza.
Skoro nakręcił Pan o piłce nożnej, to muszę o to spytać: jakie są Pańskie sympatie klubowe?
Jestem człowiekiem rozdartym między kilkoma miastami. Nie powiedziałbym, że kibicuję Legii, chociaż w Warszawie żyję od ponad 30 lat. Jako dziecko, mieszkając z rodzicami w Chorzowie, a następnie w Świętochłowicach, byłem gorącym kibicem Ruchu. Pamiętam takiego piłkarza, Bronisława Bulę, który pracował u mojego ojca, a dzięki temu, miałem przyjemność go poznać. To było swego czasu głośne nazwisko. Takie przeżycia, zwłaszcza kiedy doświadcza się ich jako dziecko, wzmacniają przywiązanie do klubowych barw. Tak stało się też w moim przypadku, w tamtym okresie. Po ukończeniu liceum, zacząłem jednak podróżować po świecie. Przez wiele lat studiowałem architekturę w Gliwicach, skąd blisko jest do Zabrza. W tym czasie, jak niemal wszyscy zresztą, byłem wielkim fanem rozgrywek piłkarskich, w których brała udział nasza reprezentacja. Połowę składu polskiej kadry stanowili wtedy piłkarze Górnika. W ten sposób zacząłem sympatyzować z tym klubem, na co wpłynęła dodatkowo moja więź ze Śląskiem... niekoniecznie z konkretnym miastem, po prostu ze Śląskiem. Odpowiadając na pytanie, nie ma jednego, jedynego klubu, na którego punkcie bym wariował.
Od dawna nie mieszka Pan na Śląsku, ale przeglądając się Pańskiej filmografii, dostrzega się to przywiązanie, o którym Pan wspomina. W trakcie swojej kariery nakręcił Pan wiele filmów na Śląsku i o Śląsku.
To prawda, zrobiłem kilka takich filmów. Po ich nakręceniu za każdym razem szukałem odskoczni, opowiadałem zupełnie inne historie, ale po latach zawsze wracałem na Śląsk, poruszałem tematy z nim związane. Tutaj są moje korzenie. Tu się wychowałem i ukształtowałem, więc takie powroty są dla mnie odświeżające. Nie wiem jeszcze czym będę się zajmował w kolejnych latach, o czym opowiem. Jakiś czas temu zainteresowałem się tematem Ernesta Wilimowskiego, legendy chorzowskiego Ruchu. Niewykluczone, że kiedyś przeniosę na ekran jego historię. Był najsłynniejszym piłkarzem Niebieskich z okresu międzywojennego, a jego losy są bardzo ciekawe. To znakomity materiał na film. Kto wie, może kolejna moja produkcja, osadzona tematycznie na Śląsku, będzie właśnie o nim?
Przeczytałem kiedyś obszerną wypowiedź Kazimierza Górskiego, w której opowiadał o tym, jak podczas Mistrzostw Świata w 1974 przebywał z drużyną narodową w maleńkim miasteczku w Niemczech. Pewnego dnia podszedł do niego starszy, siwy pan i powiedział: „Pan jest wielkim trenerem i człowiekiem, bardzo pana podziwiam. Nazywam się Ernest Wilimowski, mieszkam teraz w Niemczech.” Górski nie wiedział co odpowiedzieć, był zaskoczony. Wspominał, że pewnego dnia, jako mały chłopak siedział na drzewie przed stadionem we Lwowie, bo nie było go stać na bilet, i przyglądał się jego grze podczas meczu. Wilimowski był jego bożyszczem. To wydarzenie stało się dla niego inspiracją, by zostać piłkarzem.
Po chwili Wilimowski powiedział: „Pan jest teraz bardzo znany, czy mógłby mi Pan pomóc? Bardzo chciałbym wrócić do Polski.” Górski się rozejrzał, z jednej strony stał ktoś w prochowcu, z drugiej też, dookoła sami agenci... Odpowiedział więc: „Jak mógłbym Panu pomóc? Proszę się zwrócić do kogoś z ministerstwa spraw zagranicznych”. Przestraszył się, bo to była polityczna sprawa, ale jak przekonywał, później tego żałował.
Powstanie filmu o Erneście Wilimowskim z pewnością ucieszyłoby nie tylko kibiców Ruchu. Wyczuwam jednak, że na ten moment nie ma żadnych konkretnych planów, na kolejną Pańską produkcję nakręconą Śląsku...
Na dziś nie, ale jestem na to otwarty. Trzy lata temu skończyłem prace nad filmem „Gwiazdy”, więc teraz chciałbym zrobić coś innego, zupełnie niezwiązanego ze Śląskiem. Kiedy to zrobię, cokolwiek to będzie, być może po raz kolejny tutaj wrócę.
W Pańskich filmach często widzimy Śląsk, ale ten sprzed wielu lat, tymczasem w ostatnich dekadach, nasz region bardzo się zmienił. Co Pan czuje, kiedy tak jak dziś, wraca Pan tutaj?
Szukam miejsc, które w moich wspomnieniach wciąż są żywe, a niestety przestają istnieć. Jadąc Drogową Trasą Średnicową mogę dostrzec budynek przedszkola, do którego chodziłem. Teraz jego otoczenie wygląda zupełnie inaczej, niż dawniej. Znikają budynki, ogromne przestrzenie ulegają przeobrażeniu. Wciąż mam je w pamięci i być może kiedyś je odtworzę, ale coraz trudniej jest robić filmy o Śląsku z dawnych lat. To jest już ostatni moment na to, by podjąć się takiego zadania. Tuż po ukończeniu Szkoły Filmowej w Łodzi wpadłem na pomysł adaptacji filmowej książki niejakiego Janosha, „Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny”. Mam nadzieję, że będę w stanie go zrealizować, nim będzie za późno.
Czytałem kiedyś, że swego czasu poważnie przymierzał się Pan do zrobienia tego filmu, ale porzucił Pan swoje plany, dowiedziawszy się, że książkę Janosha zamierza zekranizować również Kazimierz Kutz.
Tak, to prawda. Skończyło się jednak na tym, że ani ja, ani Kazimierz Kutz, nie nakręciliśmy tego filmu. Kiedy po raz pierwszy zacząłem interesować się tematem, powiedziano mi, że nie ma takiej możliwości, żeby film powstał, ponieważ musielibyśmy zagłębiać się w nim w rozważania na temat tego, kim są Ślązacy. W panujących wówczas realiach politycznych byłoby to niepodobieństwem. Wiele lat później, kiedy już można było go nakręcić, spotkałem się z Janoshem, czyli Horstem Eckertem, w Kolonii. Odbyliśmy bardzo miłą rozmowę. Zgodził się na na ekranizację jego książki, ale wówczas przeszkodą były pieniądze - nie potrafiłem zdobyć odpowiednich funduszy, by film mógł powstać. Później dowiedziałem się, że „Cholonka” chciałby nakręcić również Kazimierz Kutz, więc się wycofałem.
Cholonek już wiele lat temu był grany w Teatrze Korez, przyciągając mnóstwo widzów. Ekranizacja także cieszyłaby się powodzeniem... tak przypuszczam.
Widziałem ten spektakl, kiedy wystawiano go w Warszawie. Był znakomity.
Skoro już rozmawiamy o teatrze, to spytam o to, jak się Panu podobało przedstawienie o Ryśku Riedlu. Te dwa spektakle - „Cholonek” i „Skazany na bluesa” - łączy zresztą osoba Roberta Talarczyka. W pierwszym grał i go współtworzył, a drugi wprowadził do repertuaru Teatru Śląskiego niedługo po tym, jak został tam dyrektorem.
Spektakl bardzo mi się podobał. Dobrze znam Arka Jakubika i cieszę się, że to on zwrócił się do mnie z propozycją stworzenia spektaklu, a zarazem z pytaniem o udostępnienie prawa do adaptacji scenariusza filmowego, a także, że pomógł mu w tym Robert Talarczyk, którego bardzo cenię. Nie jestem przekonany, czy zgodziłbym się na to, gdyby taką propozycję przedstawił mi ktoś inny niż Arek. Wziął z mojego tekstu to, co najcenniejsze, dodał pewne wątki, których w nim nie było, bardzo zręcznie to ze sobą łącząc. Podobały mi się inspiracje obrazami Teofila Ociepki, scenografia była znakomita, odtwórca głównej roli rewelacyjnie zagrał i zaśpiewał... wszystko jest tam na najwyższym poziomie. Przedstawienie cały czas jest grane, wznawiane, a to znaczy, że ludzie chcą je oglądać. Możemy więc mówić nie tylko o sukcesie artystycznym, ale też komercyjnym, a osiągnięcie jednego i drugiego jednocześnie, jest nie lada sztuką.
Pan nie chciałby ponownie podjąć tematu Ryśka Riedla?
Jestem do tego cały czas namawiany. Widuję się z fanami Dżemu, z Sebastianem, synem Ryśka Riedla, więc ten temat regularnie do mnie powraca. Wiele osób uważa, że film „Skazany na bluesa” nie opowiedział o wszystkim, co istotne. Istnieje wiele obszarów z życia Ryśka Riedla, które można by było zgłębić, opowiedzieć o nich. Myślę o tym często, chociaż nagranie takiego filmu, byłoby trudnym wyzwaniem. Tomasz Kot jest już w takim wieku, że nie nadawałby się do tej roli. Nie bardzo wiem, kto mógłby go zastąpić i zagrać młodego Ryśka.
Chyba nie ma takiego aktora, który mógłby stanąć w szranki z Tomkiem Kotem, jeśli chodzi o wykreowanie tej konkretnej postaci. Nie wykluczam, że kiedyś wpadnę na pomysł, jak można by było nakręcić drugą część „Skazanego na bluesa”, ale mówiąc szczerze, bałbym się tego. Ten film ma wielką siłę, w pewnych kręgach uchodzi wręcz za kultowy, a stworzenie jego kontynuacji, wymagałoby znakomitego pomysłu, scenariusza. Na pewno nie mógłby być gorszy niż pierwsza część. Musiałaby być równie dobry lub lepszy, a osiągnięcie tego, byłoby bardzo trudne. Takie kontynuacje rzadko się w kinie udają.
W „Skazanym na bluesa” znalazły się sceny nakręcone niedaleko Starochorzowskiego Domu Kultury. Pańskim zdaniem Chorzów to „filmowe” miasto?
Bardzo „filmowe”. Chorzów oraz Świętochłowice, mam tu na myśli przede wszystkim Lipiny i Chropaczów, a także część Rudy Śląskiej i Siemianowic Śląskich, to ostatnie tereny, w których możemy znaleźć typowo śląskie krajobrazy i niesamowity klimat, charakterystyczny dla tego regionu. Dopóki będą tam stały familoki, ich wyjątkowa atmosfera nie zginie. To miejsca inne niż katowicki Nikiszowiec, który jest dopieszczony, piękny i wyjątkowy, ale brakuje mu pewnej surowości. W miastach, które wymieniłem na początku, znajdziemy natomiast takie prawdziwe – w moim przekonaniu – familoki, które najlepiej oddają klimat dawnego Śląska.
Tęskni Pan czasem za Chorzowem?
Tak, naturalnie. Tutaj dorastałem, chodziłem do szkoły... wszyscy mamy skłonność do tego, by po latach idealizować swoje dzieciństwo. Obraz Chorzowa, który mam w pamięci, jest prawdopodobnie piękniejszy, niż jego rzeczywiste odbicie. Może dlatego wciąż za nim tęsknię? Trudno powiedzieć.
To tutaj „zaraził” się Pan kinem? Dawniej było w mieście wiele miejsc, do których chodziło się, żeby oglądać filmy. Dziś już ich nie ma.
Kino uwielbiam od czasów podstawówki. W tamtych latach telewizja była zupełnie inna niż teraz, zdecydowanie mniej rozwinięta. Jeśli miało się ochotę na obejrzenie filmu, to trzeba było iść do kina. Wszystkie takie miejsca w okolicy, nie tylko w Chorzowie, ale też w Świętochłowicach, Bytomiu, czy Katowicach, znałem tak dobrze, jak własną kieszeń. Nie raz przesiadywałem w nich całymi dniami. W Chorzowie był przecież słynny Pionier, czyli typowe kino dla wagarowiczów, w którym puszczano filmy „non stop”. Uciekaliśmy ze szkoły i kupowaliśmy w kasie jeden bilet, żeby zostać cały dzień na sali kinowej. Nigdy nas z niej nie wyrzucano. Nie raz oglądałem w kółko ten sam film, przez wiele godzin, co nie było takie głupie, bo po latach przydało się w zawodzie reżyserskim.
Ma Pan jakiś swój ulubiony film z tamtych czasów?
Tak, „Karmazynowy pirat”. Byłem na nim chyba sześć razy.
A co Pan sądzi o takich kinach, jakie dziś zostało otwarte w Chorzowie Starym? Dawniej nikt by nie pomyślał, żeby tworzyć kino dla 20 osób, natomiast dziś takie przedsięwzięcia cieszą się coraz większą popularnością.
To jest rewelacyjny trend. Nie tak dawno obawiałem się, że kino, jakie znamy od blisko stu lat, przestanie istnieć. Najpierw multipleksy wyparły kina, które dziś nazywamy studyjnymi, a od jakiegoś czasu widzimy coraz wyraźniej, że czas popularności wielkich sieci, też powoli mija. Nie tak dawno byłem w Stanach Zjednoczonych, gdzie pokazywałem swoje filmy. Jeździłem po całym kraju i zauważyłem, że Amerykanie tracą zainteresowanie multipleksami, odwiedzają je zdecydowanie rzadziej, niż kiedyś. Polskę też to czeka. Co mogłoby je zastąpić? Oczywiście kina domowe, zwłaszcza, że nastaje era seriali, które są zupełnie nową jakością, nowym podejściem do sztuki filmowej.
Coraz więcej osób może sobie pozwolić na wysokiej jakości telewizor, wraz z głośnikami zapewniającymi znakomity dźwięk. Myślałem, że wkrótce większość widzów ograniczy się do takiej formy oglądania filmów, ale już kiedy powstawały pierwsze „Kina za rogiem”, a ludzie zaczęli chętnie z nich korzystać, przekonałem się, że jesteśmy świadkami narodzin nowego fenomenu. To stare kino, takie jakie znamy, ale w innym opakowaniu. Kameralne, małe, więc nie generuje wielkich kosztów utrzymania, a daje możliwość zobaczenia interesującego filmu, w wąskim gronie, w wysokiej jakości obrazu i dźwięku. Jeszcze długo nie będzie nas wszystkich stać na to, żeby stworzyć sobie takie warunki, w domowym zaciszu. Życzę takim przedsięwzięciom jak najlepiej. Kiedyś kina określane były jako świątynie sztuki filmowej. Namiastkę tego zauważam obecnie właśnie w „Kinach za rogiem”.
Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Dziękuję również.
Rozmawiał Tomasz Breguła










Napisz komentarz
Komentarze