Historia walki Joanny Baran z rakiem ma swój początek trzy lata temu, w 2014 roku okazało się, że ma raka piersi. Leczenie pomogło. Wróciła do pracy. Ulga była jednak tylko chwilowa - w 2015 zaatakowały przerzuty. Chemia powoli przestaje działać, a organizm jest nią coraz bardziej wyniszczony. Rodzina i znajomi widzą to na się pierwszy rzut oka - osłabienie, wychudzenie, skóra przesuszona tak, że aż pęka. W roku 2017 pojawił promyk nadziei, a jest nią nowy lek. Czar jednak prysł szybko; okazało się, że lek jest refundowany jedynie w pierwszej fazie leczenia, czyli przed chemioterapią. Joanna jest po kilku sesjach chemii. Lek może co najwyżej zafundować sobie z własnej kieszeni. Ale jak, gdy koszt jednej dawki to 20 000 zł, a koszt rocznej kuracji to 360 000?
Chciałaby żyć. Może się wydawać, że rok to tak niewiele, tyle co nic. Dla niej rok to kolejne 12 miesięcy z najbliższą rodziną, w tym córką, ukochanymi zwierzętami (w domu ma trzy koty i psa). To możliwość doczekania, aż jej córka skończy studia i poczucia dumy.
Uratujcie moją Asię, ona umiera! - nawołuje Dorota Kraus, przyjaciółka Joanny w niedoli - w 2014 roku walczyły wspólnie z rakiem piersi. Zorganizowała w jej imieniu zbiórkę, w której przytacza całą sytuację kobiety: Próbowałyśmy błagać Ministerstwo Zdrowia, Firmę , która jest producentem leku, osoby prywatne, firmy, Fundacje i nic. Wykoystałyśmy leczenie systemowe i czas umierać.
Jeżeli możecie jakoś pomóc - pomóżcie:











Napisz komentarz
Komentarze