Przed nami wybory szczególne. Coraz więcej osób podkreśla, że będzie to wybór pomiędzy Polską samorządową a scentralizowaną, sterowaną politycznie z Warszawy. Zgadza się Pan z taką tezą?
Myślę, że jest ona poprawna. Ta tendencja dotyczy zresztą nie tylko nadchodzących wyborów. Zauważamy ją od dawna. Polska lokalna, samorządowa, będąca najbliżej ludzi, od lat konfrontuje się z Polską partyjną. Co więcej, z moich obserwacji wynika, że wyborcy bardziej skłaniają się ku tej pierwszej z wymienionych, ona lepiej się im kojarzy. Wiedzą o tym liderzy partii, dlatego częstokroć decydują się na tworzenie lokalnych komitetów, łącząc siły z innymi ugrupowaniami działającymi na terenie miasta, dzięki czemu nie afiszują się tak mocno ze swoją przynależnością polityczną. To jest dość charakterystyczna prawidłowość.
Termin wyborów został ogłoszony bardzo późno. Jakie będą plusy, a jakie minusy, tak krótkiej kampanii wyborczej?
Na pewno spowoduje to, że będzie ona bardzo intensywna. W moim przekonaniu będzie też bardzo agresywna. Być może nie wszędzie, każde miasto wymaga indywidualnego podejścia, ale jestem przekonany, że kandydaci ubiegający się o mandat radnego lub o fotel prezydenta, nie będą przebierali w środkach. Polityka się mocno brutalizuje. Mamy do czynienia z trendem, który w mniejszym lub większym stopniu, zauważymy wszędzie. Należy przy tym podkreślić, że zarówno w miastach średnich i dużych, jak i w tych mniejszych, konflikt nie zawsze rozgrywa się na linii PO – PiS. Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną rzecz: zarówno obecnie urzędujący prezydenci, jak i pretendenci, będą musieli bardzo mocno się wysilić, żeby zaktywizować ludzi, zachęcić ich do głosowania. Prawidłowością, którą zauważamy głównie przy wyborach samorządowych, jest bowiem niska frekwencja. W przypadku miast z terenu Górnego Śląska kształtuje się ona w przedziale 30 – 40 proc.
Wracając jednak do meritum sprawy, uważam, że to wcale nie będzie złe, że kampania potrwa niespełna dwa miesiące. Jeżeli kandydaci mają coś ciekawego do zaoferowania, posiadają konkretny program, to w tym czasie będą w stanie rzetelnie przedstawić go mieszkańcom. Jak wynika z badań, zarówno ci nieźle zorientowani wyborcy, jak i ci tzw. „okazjonalni”, zazwyczaj podejmują wybór w ostatnim tygodniu kampanii, dlatego sztaby wyborcze najwięcej sił koncentrują właśnie na tym okresie, starając się przekonać niezdecydowanych do oddania na nich głosu. Nie będzie mieć to wpływu tylko na wyborców mających wyrobione poglądy polityczne, czyli ludzi mediów, elity, osoby mniej lub bardziej zaangażowane w wybory w sposób bezpośredni. Ten odsetek głosujących sięga jednak zaledwie 3 - 4 proc.
Powiedział Pan, że kampania wyborcza – co prawdopodobnie zauważymy również w Chorzowie – będzie agresywna. Powinniśmy oczekiwać nieczystej gry i wyciągania trupów z szafy, czy jednak znajdzie się miejsce na merytoryczny dialog z wyborcami i kontrkandydatami?
Nie da się ukryć, że nasza polityka coraz bardziej zmierza w kierunku prowadzenia wojny na wrażenia. Polega to na tym, że zamiast kwestii merytorycznych, ważnych w kontekście danego miasta, na pierwszy plan wysuwają się podczas kampanii sprawy drugo- i trzeciorzędne. Bardzo często są to różnego rodzaju insynuacje lub mało konkretne zarzuty. Mówiąc kolokwialnie, jest to „walka na haki” między kandydatami, próby dyskredytacji swoich przeciwników. Z tym na pewno będziemy mieć do czynienia i nie unikniemy tego. Na pierwszy plan kampanii będą wysuwać się zapewne różnego rodzaju nieczyste rozgrywki.
Przedstawiciele PiS z dużą pewnością siebie twierdzą, że ich partia „weźmie” sejmiki, w tym sejmik śląski. Ta pewność siebie jest uzasadniona?
Ostatnie badania sondażowe wcale nie przedstawiają się dla nich na tyle dobrze, by taka pewność miała oparcie w rzeczywistości. Na tę chwilę w województwach północno i południowo-zachodnich przeważa Koalicja Obywatelska PO i .Nowoczesnej. Jeżeli chodzi o Śląsk, to nawet gdy w niektórych sondażach wygra PiS, to przy bardzo niskiej zdolności koalicyjnej tej partii, może mieć ona problem z uzyskaniem większości w sejmiku, pozwalającej im na powołanie własnego marszałka. W województwach, w których różnica pomiędzy tymi dwoma najważniejszymi graczami jest niewielka, może zdarzyć się tak, że Koalicja Obywatelska, mając większą zdolność do zdobywania sojuszników, będzie dalej rządzić, nawet w sytuacji, kiedy teoretycznie przegra wybory. Ta pewność siebie PiS-u, nie tyle może okazać się zgubna, co bezzasadna, bo nie oddaje aktualnych tendencji i nastrojów wyborczych.
Wracając do naszej lokalnej, chorzowskiej polityki, to kto według Pana ma największe szanse w wyborach do rady miasta?
Faworytem będzie Platforma Obywatelska w sojuszu z lokalnym komitetem Wspólnie dla Chorzowa i Nowoczesną, szczególnie, że jest ona popierana przez wiele organizacji i stowarzyszeń działających w mieście. Oczywiście nie ma jednak pewności, że uzyskają większość mandatów w radzie miasta. Niewykluczone, że PiS zająłby w takiej sytuacji drugie miejsce, a mniejsze ugrupowania stałyby się swoistym języczkiem u wagi, tak jak miało to miejsce w poprzedniej kadencji w przypadku RAŚ, który wszedł w sojusz z Porozumieniem dla Chorzowa i PO. W każdym razie, ktokolwiek wygra wybory w mieście, będzie musiał najprawdopodobniej szukać koalicjantów.
Wracając do Prawa i Sprawiedliwości, nie sądzę by w Chorzowie ta partia miałaby stać się znaczącą siłą. Obserwując wyniki głosowań do rad gmin czy sejmiku śląskiego, które odbywały się na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, można zauważyć, że Chorzów jest jednym z kilku specyficznych miejsc na mapie naszego regionu. Dość dobrze mają się tu regionaliści, czyli w tym konkretnym przypadku RAŚ, bardzo dobrze – nazwijmy to środowiska o korzeniach liberalnych (czyli Platforma Obywatelska i Wspólnie dla Chorzowa), kiedyś nieźle radziło sobie SLD, natomiast prawica najczęściej wypada tu kiepsko. Przyczyny takiego stanu rzeczy są zapewne różne. Chorzów to tradycyjne, śląskie miasto, a jak wynika z moich obserwacji, w śląskim elektoracie prawica z reguły nie cieszy się dużym poparciem. PiS-owski nacjonalizm, charakterystyczne dla tej partii eksponowanie kwestii narodowych, a czasem i pogarda dla Ślązaków, po prostu nie pasują tutaj. To jeden z powodów. Należy też zauważyć, że eksponowany przez te ugrupowanie katolicyzm, łączony z doktryną nacjonalistyczną, również nie jest tu popularny, z reguły nie podoba się Ślązakom.
Kolejną sprawą jest to, że w Chorzowie PiS od samego początku wystawiał słabych kandydatów, którzy byli mało rozpoznawalni, a także nie mieli dobrego pomysłu na to, jak przekonać do siebie wyborców. Mało tego, kiedy zapoznałem się z prezentowanym z wielką pompą programem samorządowym tej partii, zauważyłem, że opiera się on przede wszystkim na centralnych inwestycjach, które i tak będą odgórnie realizowane. Mam na myśli punkty dotyczące autostrady A1, drogi ekspresowej między Tychami a Bielskiem, czy budowę odcinka kolejowego do Pyrzowic... To nie są sprawy, które bezpośrednio dotyczą lokalnych społeczności. Z polityką regionalną, nawet na szczeblu województwa, mają one niewiele wspólnego. Wrzucanie inwestycji centralnych, do jednego worka z propozycjami o charakterze lokalnym, ma być w założeniu sprytnym zabiegiem, ale nie jestem przekonany, czy ludzie się na to nabiorą.
Jak ocenia Pan szansę kontrkandydatów obecnego prezydenta Chorzowa?
Myślę, że wszystko rozegra się pomiędzy Andrzejem Kotalą a Leszkiem Piechotą. Analizując wybory samorządowe z lat poprzednich można jednak zauważyć, że ludzie nie bardzo lubią kandydatów, którzy w ostatnim czasie zmienili front polityczny, tak jak to było w przypadku kandydata PiS. Jeszcze w grudniu senator Piechota był członkiem PO i przez wiele lat jedną z twarzy tej właśnie partii, po czym bardzo szybko zmienił front, a w czerwcu ogłoszono, że będzie się ubiegać o fotel prezydenta Chorzowa z ramienia PiS. To będzie dla niego spore obciążenie. Poza tym, mówiąc uczciwie, Leszek Piechota nie jest charyzmatycznym politykiem, co można było zauważyć już wtedy, kiedy był radnym w Katowicach. Jego działalność nie przynosiła katowickiej PO wielkich korzyści wizerunkowych, a działalność senatorów przeciętnego wyborcy nie interesuje. Tacy „przefarbowani” politycy są według mnie mało wiarygodni. Leszek Piechota z pewnością ma spore środki na kampanię wyborczą, jego twarz pojawi się na bilbordach w wielu punktach miasta, będzie organizował spotkania z mieszkańcami, jest doświadczonym politykiem i wie jak to zrobić. Czy odniesie to jednak zamierzony skutek? Przekonamy się pod koniec października. Według mnie jest w stanie zdobyć około 20 proc. głosów. Lepszy wynik byłby dla mnie zaskoczeniem.
Patrząc na wyniki wyborów z lat poprzednich, taki rezultat i tak były dla chorzowskiego PiS sporym sukcesem.
Tak, na pewno byłby to dla nich postęp. Z drugiej strony jestem przekonany, że nie byliby z takiego wyniku zadowoleni, biorąc pod uwagę to, że jak słusznie Pan wcześniej zauważył, bardzo tryumfalistycznie podchodzą do nadchodzących wyborów do sejmików czy rad miasta. Kandydatury Leszka Piechoty nie można lekceważyć, ale będzie on postrzegany jako osoba z zewnątrz, niezwiązana z chorzowskim samorządem, w dodatku neofita i mieszkaniec Katowic, mający niewiele wspólnego z Chorzowem. To oznacza prowadzenie kampanii ze sporym balastem. Oczywiście będzie starał się za wszelką cenę udowodnić swoje związki z miastem, ale wyborcy najpewniej podejdą do tego sceptycznie.
Działaczom PiS nie będzie łatwo namawiać chorzowian do głosowania na Leszka Piechotę?
Przypuszczam, że nie będzie to łatwe zadanie. Jeżeli ograniczą się do prowadzenia tzw. „kampanii wizualnej”, to mogą mieć problem z osiągnięciem dobrego rezultatu. Znaczenie będzie mieć to, czy Leszek Piechota będzie prowadzić intensywną kampanię „door-to-door”, ile uściśnie dłoni, do ilu okręgów wyborczych dotrze, i na ile będzie przekonujący. W moim przekonaniu nie jest politykiem wiecowym, będącym blisko wyborców. To jest bardziej polityk gabinetowy, dobrze czujący się w zakulisowych rozgrywkach. Nie jest naturalnym typem frontmana, który poszedłby na festyn czy mecz i porwał za sobą tłumy.
Jest szansa na rozstrzygnięcie wyborów prezydenckich w pierwszej turze?
Moim zdaniem tak. Andrzej Kotala ma szansę wygrać w pierwszej turze, ale będzie mieć przed sobą trudniejsze zadanie, niż podczas ostatnich wyborów. Po ośmiu latach rządzenia prezydent poddawany jest bardziej surowej ocenie. Z drugiej strony, bywają przecież tacy prezydenci jak Zygmunt Frankiewicz, który rządzi w Gliwicach od 25 lat, a jeśli po raz kolejny wygra wybory, to będzie rządzić 30 lat (przypominam, że kadencja prezydenta została wydłużona). Kto wie, być może Andrzeja Kotalę również czekają kolejne dwie kadencje?
Tak czy inaczej, jeżeli chce wygrać bez „dogrywki”, musi prowadzić intensywną kampanię. Myślę, że na ten moment może liczyć na poparcie rzędu pięćdziesięciu paru procent. Ale pamiętajmy też, że jego konkurenci będą równie aktywni. Byłoby to dla mnie dużym zaskoczeniem, gdyby tych wyborów nie wygrał. Traktowałbym to w kategoriach niespodzianki podobnej do tej sprzed ośmiu lat, kiedy to właśnie Andrzej Kotala pokonał murowanego kandydata do zwycięstwa, jakim był wówczas Marek Kopel. Tym razem taka sytuacja się w moim przekonaniu nie powtórzy, ale jak doskonale wiemy, polityka potrafi być nieprzewidywalna. Prezydent będzie musiał czymś uwieść wyborców i skutecznie odpierać ataki swoich konkurentów, nie tylko Leszka Piechoty, którzy mogą działać w myśl zasady „siła złego na jednego”. Zresztą niektórzy kandydaci już posuwają się do ostrych ataków, mających najczęściej charakter insynuacji. Zarzuty opierają się na przerysowywaniu problemów i pokazywaniu ich w najbardziej negatywnym świetle, co oczywiście ma za zadanie zdyskredytowanie konkurenta. Z tym m.in. w najbliższych tygodniach będzie musiał zmierzyć obecny prezydent.
Rozmawiał Tomasz Breguła
Fot.: Uniwersytet Śląski










Napisz komentarz
Komentarze